Byliśmy na końcu świata!
Zapraszam do I cz. relacji
Polinezja Francuska oddalona jest od Warszawy o ponad 16 tysięcy kilometrów. Czy warto było szaleć tak i lecieć na środek Oceanu Spokojnego? Zobaczcie sami !
Przez Paryż, San Francisco, Tahiti aż na wyspę Raiatea. Nasz lot trwał 2 dni, zawierał czekanie na lotniskach, zmiany czasowe i doprowadził wielu ludzi do klasycznego “jet laga”. Podróż nie należała do najłatwiejszych ze względu na 11-sto godzinną zmianę czasu. Jeżeli jest jakiś koniec świata to byliśmy właśnie tam i mamy Wam dużo do opowiedzenia.
Kiedy w Polsce jest środek zimy, a my pakujemy do walizki krótkie spodenki i strój kąpielowy, wydaje nam się abstrakcją, że za dwa dni będziemy opalać się na pokładzie katamaranu, wskoczymy do ciepłej i lazurowej wody a pragnienie ukoimy wodą ze świeżego kokosa.
Po wylądowaniu na Tahiti myśli o życiu codziennym odeszły w niepamięć. Świat Polinezji Francuskiej jest tak niesamowity, że pochłania wszystkie zmysły. Pierwsza rzecz, która już zawsze będzie nam przypominać o tym rejsie, to zapach kwiatów jaki uderzył w nas zaraz po wyjściu na terminal. Ostatni przelot pomiędzy Tahiti a wyspą Raiatea trwał zaledwie 45 minut ale widok atoli i wysp z lotu ptaka nie pozwolił nam na oderwanie się od okna.
Nie będziemy opisywać widoków, kolorów i roślinności. Wszystko to jest na zdjęciach w galeriach poniżej. Chcielibyśmy skupić się na doświadczeniach i wspomnieniach jakie wróciły z nami do domu.
Kwiaty we włosach polinezjanek i polinezyjczyków(!) to znak rozpoznawczy dla wysp Oceanu Spokojnego. Noszenie ich w upięciach czy za uchem to dla kobiet codzienność. Niezależnie od tego czy pracują w banku, idą do sklepu czy z dzieckiem na spacer. Jest to jeden z elementów biżuterii, który funkcjonuje jako rodzimy symbol wśród mieszkańców Polinezji Francuskiej. Panowie również noszą kwiaty (nie wszyscy). Z początku było to dla nas dość dziwne… no bo o ile do kobiet to pasuje, tak we włosach mężczyzn budzi pewne wątpliwości. Jedyna różnica polega na tym, że zrywają oni roślinę o nierozwiniętych płatkach. Dzięki temu ozdoba jest mała i umieszczona za uchem wygląda o wiele subtelniej niż u pań. Oczywiście naszyjniki z kwiatów goszczą na wszystkich imprezach i grillach organizowanych dla turystów.
W kilku postach wrzucimy najlepsze wspomnienia !
Na wyspie Taha’a poznaliśmy lokalnego przedsiębiorcę o imieniu Tamahere, który zajmuje się sprzedażą czarnych pereł oraz organizacją wycieczek po wyspie. Zaproponował nam grupową wycieczkę wynajętym busem do destylarni rumu, na farmę pereł i plantację wanilii. Ten człowiek poradziłby sobie jako sprzedawca w każdej europejskiej firmie. Czarował żartami i podejściem do klienta, niektórzy nazwali go showmanem. Oczywiście szybko namówił nas na wycieczkę objazdową po wyspie. I było warto ! Kiedy przypłynęliśmy pod umówione miejsce czekał na nas bus ustrojony w palmy, kwiaty i inne roślinki. Był głośnik, ukulele i lodówka na alkohol….ale nie było drzwi i okien. Jednym słowem byliśmy zaskoczeni. Tamahere nazwał pojazd “happy bus” czyli wesoły autobus i w ten sposób 25-cio osobową ekipą pojechaliśmy na wycieczkę.
Destylarnia rumu była pierwszym przystankiem. Przypadek…? Nie sądzę 🙂 Mogliśmy zobaczyć i co najważniejsze, skosztować lokalnego wyrobu. Pełne beczki gotowego trunku rozbudziły wyobraźnie, ale: po pierwsze, nie dało się ich unieść, po drugie, nie zmieściłyby się przez drzwi do naszego busa. Trudno! Została jeszcze degustacja i zapasy w autobusowej lodówce! Z jeszcze bardziej poprawionymi humorami, ruszyliśmy dalej.
Wyspa którą zwiedzaliśmy jest liderem na całej Polinezji jeśli chodzi o produkcję wanilii. Nie sposób było więc nie zwiedzić plantacji! Produkcja wanilii na Tahaa to wielopokoleniowa tradycja. Specjalnie dla nas właścicielka plantacji bardzo emocjonalnie i z pełnym zaangażowaniem opowiadała nam jak produkuje się laski wanilii i jak ważna jest ona dla lokalnego społeczeństwa. Jest dodatkiem do wszelkiego rodzaju słodyczy i deserów ale również do mięs, ryb, sałatek i alkoholu.
Po objechaniu wyspy udaliśmy się na lokalną kolację w formie szwedzkiego stołu. To był dobry dzień, ale kolejny zapowiadał się jeszcze lepiej! – Wyprawa na rafę pełną mant i rekinów!
Kotwica w górę i cała na przód! Im bliżej rafy tym bardziej wspominamy film “Szczęki”. Kotwica w dół ! Stoimy ok 100 m od miejsca znanego jako “dom rekinów”. Emocje rosną, a w głowie coraz częściej pojawia się pytanie: czy one na pewno nie gryzą? No to chętni na pontony i ruszamy! Cumujemy do boi umiejscowionej centralnie nad “domem rekinów”. Już po drodze było widać ciemne smugi przemieszczające się pod powierzchnią wody.
Pamiętając o kulturowych zwyczajach pozwalamy kobietom jako pierwszym zejść z pontonu do wody. Niestety nie chcą 🙁 No to chyba czas uwierzyć lokalesom że rekiny nie jedzą ludzi i samemu spróbować. Spotkanie oko w oko z rekinem a nawet dziesiątkami rekinów było dla większości z nas zupełnie nowym przeżyciem, które zecydowanie długo zapamiętamy. Zwierzęta znajdujące się w atolach nie są niebezpieczne a wręcz boją się człowieka. Z minuty na minute coraz bardziej oswajaliśmy się z bliską obecnością głównych bohaterów filmów “szczęki”. Potwierdzamy- Polinezyjskie rekiny nie gryzą i są całkiem spoko.
Doświadczyliśmy również tropikalnych upałów i deszczy o takiej intensywności, że ciężko było patrzeć przez krople deszczu wpadające w oczy. Standardowo co najmniej raz dziennie można było śmiało umyć się na rufie pod największym prysznicem świata. Długość opadu- średnio 5 minut. Potem znowu palące słońce.
Zapraszamy do galerii zdjęć!
W kolejnym poście skrajności! Rozsławiona Bora-bora i nieznana wyspa Maupiti.